Forum O wilkach Strona Główna
  FAQ  Szukaj  Użytkownicy  Grupy  Galerie   Rejestracja   Profil  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  Zaloguj 

Marne prace na konkurs, hej!

To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiekTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi Forum O wilkach Strona Główna -> Twórczość
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat
Autor Wiadomość
Evan
Dorosły


Dołączył: 08 Gru 2013
Posty: 706
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Samiec

PostWysłany: Pon 20:10, 03 Mar 2014 Temat postu: Marne prace na konkurs, hej!

- Spieprzaj stąd, brudasie!
Wrzaski tego typu były dla mnie codziennością. Rasizm był na porządku dziennym. W ośrodku znajdowało się sporo dzieciaków różnej narodowości, niektóre wyróżniały się bardziej, niektóre mniej. W tym i ja. Nasi opiekunowie próbowali nas zjednoczyć i skruszyć ściany, które powstały między nami, jednak nie dało to żadnego rezultatu, a czasem zaostrzało konflikt.
- Ej, żółtku...
Od tego się zaczęło. Jestem z pochodzenia Azjatą, urodziłem się w Japonii. Honor mojego kraju, mojej ojczyzny, narodu i mojej rodziny był jednym z najważniejszych. Nie pozwolę, aby pierwszy lepszy łajdak będzie nas obrażał. Może obrażać mnie. Ale nie mój lud. Miałem silne poczucie wartości ludzkiej i pomimo mądrości wbitej mi do głowy często uciekałem się do prostszych metod. Wbicie im do łbów, że jesteśmy równi było trudne. Nie wiem, jak bardzo zniszczeni byli. Być może robili to dla 'szpanu' - poszukiwali podziwu w grupie swoich rówieśników, chcąc pozostać wyżej, nad kimś, górować, mieć kontrolę w swoich dłoniach. Przywykli do władzy. Upadek z tronu, kiedy pokazywałem im siłą, kto tu rządzi, był dla nich większą boleścią niż obity ryj. Z tego powodu miałem wielu wrogów, a mój pobyt w ośrodku przedłużał się, pomimo dobrych stopni i zachowania. Nie wliczam w to mojego bicia się, prócz tego byłem nienaganny.

- Dlatego się pobiłeś? - krępa pielęgniarka spojrzała na mnie krytycznie. Zakładała kolejny szew na moje rozbite czoło. Uśmiechnąłem się delikatnie, jak skończony głupek. To była jej pierwsza wypowiedź od paru minut, kiedy po rutynowych pytaniach zapytała, skąd przyszło mi do głowy bicie się z piątką starszych frajerów. Zacisnąłem zęby, od czego zabolała mnie żuchwa, delikatnie przygryzłem wargi. Bolało jak diabli, zszywała mnie na żywca.
- To nie jest Twój pierwszy raz. - druga pielęgniarka, wysoka i szczupła, o długiej twarzy, trzasnęła grubym plikiem papierów o blat. Skończyła uzupełniać moją dokumentację, a najwidoczniej zdążyła rzucić okiem na moje wcześniejsze wpisy i wypisy ze szpitali. Nie przeżyłbym nie mogąc trafić do szpitala choć raz w miesiącu. Przymknąłem opuchnięte, obite oczy.
- Rasistowski gnojek. - wycharczałem, z trudem. Czułem w ustach metaliczny posmak. Wiedziałem, że wyglądam koszmarnie. - Gdyby nie jego koledzy...
- Mogło być gorzej. - warknęła krępa kobieta.
- Obrażał mój kraj. - wycedziłem, z trudem na nią spojrzałem. Opuchlizna sprawnie przeszkadzała mi w ruchach, i to nie tylko oczu. - Tu nie chodzi o mnie.
- Słyszałam o waszym punkcie honoru. - szczupła pielęgniarka pokręciła głową, a choćby tak mi się zdaje; coraz mniej widziałem, byłem zmęczony. Mruczała dalej pod nosem:
- Nie wierzyłam, że aż tak.
Westchnąłem, przełykając krew. To stąd ten metaliczny smak, przypomniałem sobie. Zaraz krzywo się uśmiechnąłem. Codziennie chodziłem z obitą gębą, a ciągle zapominałem. Obwiniałem o to zmęczenie.
- Masz rację.
Starsza pielęgniarka przestała mnie opatrywać, choć na chwilę i otarła mi krew z ust ściereczką. Byłem jej za to wdzięczny. Nie chciałem wyglądać jak zmasakrowane jabłko gdy trafię na salę pełną chorych.
- To był zwykły rasistowski łajdak, ale powinieneś się cieszyć, że skończyło się na bójce. Poczucie narodowości i dumy z tego, kim się jest jest dobre, ale czasami to przesada. Przemoc nie zawsze pomaga. Sam pewnie słyszałeś o sile pokoju i wybaczenia. Nie wszystko rozwiążesz siłą.
- Im trochę brakowało do wybaczenia. Może mądrości. - wymamrotałem, czubkiem języka zlizałem krew z warg.
- Jesteś tu pierwszy raz. Na naszym oddziale znajdują się głównie małe dzieci. Są chore i czekają na zabiegi. Jesteś w tym momencie naszym najstarszym pacjentem, jeżeli mówimy o moim przydziale. Tylko dlatego, że nie mieli miejsc w szpitalu, gdzie zwykle Cię przewożono. Bądź dla dzieciaczków miły, nie będą Ci przeszkadzać a tym bardziej dokuczać. Są małe i ciekawskie, ale ich nie musisz bić.
Po opatrzeniu mnie i pierwszym, nie najlepszym, otarciu mnie z krwi pomogły mi się podnieść i usadziły na wózku. W pewnym momencie zatrzymały się, poczułem ciepłe, grube palce na twarzy. Bolało. Syknąłem.
- Co Pani robi?
- To specjalna maść na opuchliznę.
Poznałem głos krępej pielęgniarki, zaś chłód rozprowadzający się po mojej twarzy działała kojąco na ból. Nie powstrzymywałem jej więc od nakładania mazi, choć przypuszczałem, że będę wyglądać okropnie.
- Pamiętaj. - przypomniał mi głos starszej pielęgniarki, kiedy przeniosła mnie na łóżko i podpięła kroplówkę, okryła grubą kołdrą. Nic nie widziałem przez zamknięte oczy, spuchnięte powieki, ale przeczuwałem, że trafiłem na o wiele lepsze warunki niż w moim szpitalu. - Bądź dla nich miły. To bardzo fajne dzieciaki.

Siedząc, a raczej leżąc na oddziale obserwowałem te małe dzieciaczki o których wspomniała mi pielęgniarka. Większość z nich czekała na drobne zabiegi i to mogłem dostrzec - w tym wiele na wycinanie migdałków. Niektóre były po lekkich wypadkach i zmartwione matki zgodziły się na dłuższe pozostawienie ich w szpitalu 'dla obserwacji'. Dzieci jak to dzieci, były do siebie podobne, o czarnych czy jasnych czuprynach, czekoladowych i niebieskich oczkach. Wyróżniał się tylko jeden malec, odrobinę starszy, może dziesięcioletni. Biegał między łóżkami, rozbawiał inne malce, dawał im słodycze, których garści zdawał się przynosić z swojego pokoju. Zdążyłem zauważyć, że nie jest z mojego oddziału, tylko tu przychodzi. Codziennie. Miał rude, ogniste włosy, zwijające się w loczki, zielono-błękitne oczy i bladą, całkiem bladą skórę i gdyby nie ona wyglądałby na zdrowego. Pod oczętami często miał fioletowe cienie. Zdążyłem zauważyć także parę innych, niepokojących rzeczy. Miał wiele siniaków i krwiaków, a także jego prawa ręka była jakby chora - nosił na niej bandaże, od początku ramienia do koniuszków palców, nie ruszał nią. Wisiała, zwiotczała, jakby martwa, całkowicie nieruchoma. Nie starał się nią ruszać, wszystko czynił lewą ręką. Choć pomiędzy dzieciątkami czuł się pewnie, bo wszystkie znał, zaś one go lubiły i widocznie mu ufały, zaśmiewając się, kiedy drobnym ciałkiem biegał pomiędzy, a nawet pod łóżkami. Do mnie czuł jednak respekt, pewien szacunek, być może nawet strach. Niepewnie na mnie zerkał, kiedy wciąż leżałem i nie mogłem się ruszać. Wyglądałem jak dziesięć nieszczęść, pobity, z resztkami zaschniętej krwi we włosach i bandażami na całym ciele. Oba policzki miałem zalepione opatrunkami. Banda kretynów nieźle mnie urządziła. Po dwóch dniach ciało nie bolało mnie od bitki, tylko z braku ruchu, do którego nie byłem przyzwyczajony. Nigdy nie zrobiłem sobie poważniejszej krzywdy - wiedziałem jak się bić i jak unikać ciosów, nauczyli mnie tego jeszcze w ojczyźnie. Brak śniadania i zmęczenie, a także przewaga liczebna gnojków jednak zwyciężyły moją upartą duszę, która musiała teraz leżeć i wypoczywać. Co było dla mnie trudniejsze niż się spodziewałem. Dzieciaczek o ognistych loczkach widział moją nieporadność, aż po dwóch dniach zdecydował się do mnie podejść. Z początku nic nie mówił, ja także milczałem, obserwując go spod przymkniętych powiek. Starał się mi pomagać, podawał mi butelkę z wodą, pomagał jeść i poprawiał poduszkę.
- Inaczej wyglądasz. - wyznał mi kiedyś, odważył się. - Masz takie fajne, czarne włosy. I ciągle zmrużone oczy.
Domyśliłem się, że chodzi mu o mój niecodzienny wygląd, jednak musiałem mu to przyznać. Większość dzieciaczków pochodziła z tego rejonu, brakowało tu innych narodowości. Uśmiechnął się niepewnie. Dosyć uroczo.
- Nie jesteś stąd. - dodał po chwili, ciszej, widząc, że milczę.
- Moją ojczyzną jest Japonia. - wymamrotałem. - A Twoja?
Zamrugał, patrząc na mnie tymi niewinnymi ślepkami, dosyć mocno zdezorientowany, z większą nutą niepewności. Przycisnął zdrową rękę do siebie.
- Nie wiem. - rzucił po dłuższej chwili milczenia, delikatnie pobladł.
- Nie wiesz. - powtórzyłem. - Wyglądasz jakby Cię z lodu wyjęli.
- Lodu? - zamrugał, wciąż zdezorientowany.
- Mówi się z kapusty. Baka.
Uśmiechnął się odrobinę pewniej.
- Co to jest baka?
- Z mojego ojczystego języka, japońskiego, oznacza głupi.
Zaczerwienił się i wydął usteczka. Rozbawiło mnie to, aż uraczyłem go szerokim uśmiechem, choć usta wciąż miałem popękane i rozcięte.
- Nie jestem głupi!
Polubiłem go. Był nieogarnięty, niedoświadczony. Zaskoczył mnie jego brak wiedzy. Potrafił czytać i pisać, ale nie dostawał książek, z których mógłby się uczyć innych rzeczy. Szpital nie miał telewizora, miejsca, gdzie dzieci mogłyby się pobawić. Nie mieli na to jeszcze pieniędzy. A na dwór, na plac zabaw, z tego co wywnioskowałem, nie mógł wychodzić. Postanowiłem go uczyć, dopóki byłem w szpitalu. Bawiłem się z nim, opowiadałem o mojej ojczyźnie, o moim narodzie. Ciekawiło go to, zaś ja zyskałem chętnego słuchacza. Opowiadałem mu o zwyczajach i wierzeniach, religii i kulturze panujących w Japonii. O tym naszej historii, gdzie honor był najważniejszy, zaś ja poczucie wartości mojej i mojej ojczyzny miałem we krwi. Nawet kiedy wypisali mnie ze szpitala przychodziłem do niego. Udało mi się przekonać pielęgniarki, bym mógł przychodzić wcześnie i zostawać do późna. Nie miałem co robić w ośrodku, gdzie rasizm zbierał swoje ofiary, zaś bicie było podstawą dnia. Nie chciałem więcej się bić i zacząłem rozumieć, że tak nie rozwiąże problemu braku akceptacji w naszej grupie. Wolałem spędzać czas z mniejszymi dzieciakami, które chciały słuchać i poznać mój świat. Prócz mojego małego przyjaciela reszta szkrabów zaczęła słuchać i po tygodniu miałem sporą publiczność, która chłonęła każde moje słowo z błyskiem w oczach. Prócz opowiadania o moim kraju opowiadałem także o innych narodowościach, udało mi się przynieść, a nawet zostawić, dzieciakom książki i mapy, chciałem pokazać im inny świat zza okna. W tym czasie zauważyłem, że do mojego ulubionego malca nikt nie przychodził. Wiele dzieciaków, które poznałem po paru dniach, tygodniu znikało i na ich miejsce przychodziły następne, a one także polubiły moje opowieści. A mój malec wciąż trwał. Świetnie pamiętałem naszą pierwszą rozmowę, kiedy nawet nie wiedziałem, jak się nazywa. Opowiadałem mu o ojczyźnie; nie o kraju, ale o tym, co ma się we krwi.
- Każda ojczyzna ma swój lud. Ani król, ani ojczyzna, ani kraj nie istnieje bez ludzi. Lud który żyje w jednym państwie i z nim się utożsamia nazywa się rodakami. Bo są z tej samej ojczyzny.
Opowiadałem mu o wielu państwach, i choć najwięcej opowiadałem mu o Japonii, wymieniłem także Amerykę, w której Indianie walczyli o swoje ziemię; o Australii, w której Aborygeni byli skazani na zagładę, a pomimo tego udało im się przetrwać i ocalić swoją kulturę; o Polsce, która pomimo wojen i rozpadu dzisiaj istniała na mapach, nawet, gdy próbowano wymazać ją z pamięci każdego człowieka, mieszkającego na globie. Opowiadałem mu o bohaterach narodowych, o tym, jak czci się ich pamięć, o tym, jak lud wychodzi na ulice, aby świętować. Świętować to, że żyją w swoim niepodległym, wolnym kraju.
- Ojczyzna nie zapomina o swych bohaterach. - powiedziałem mu wtedy.
Pamiętam ten dzień, kiedy mój mały się nie pojawił. Na następny dzień także nigdzie go nie widziałem. Myślałem, że może ma dość, lub odpoczywa, kiedy jednak nie pojawił się przez parę kolejnych dni zaniepokoiłem się. Poszedłem wtedy do pielęgniarek. Miały swój pokój pośrodku oddziału. Mój malec nazywał je swoimi mamusiami. Rozpoznałem krępą, starszą pielęgniarkę o miodowej cerze i piegach. To ją lubił najbardziej, zaś ona opiekowała się nim z największą czułością i troską. Tak od niego usłyszałem. To ona zdradziła mi, gdzie znajduje się jego sala i na jakim oddziale. Już sama nazwa nie wskazywała dobrze. Ale poszedłem.
Sala była mała, jednoosobowa, z żaluzjami, pogrążona w półmroku. Na niskim stoliczku obok łóżka leżało ledwo tknięte jedzenie. Dostrzegłem przedmiot podobny do wieszaka, na którym znajdowały się kroplówki. Mnóstwo kroplówek. W dużym łóżku leżało jego małe ciało. Był bledszy od kołdry i koca, w które go otulono. Co mnie zdziwiło, kołdra miała kolorowe ubranko. Skupiłem się jednak na nim, przysiadłem przy jego łóżku, na krzesełku. Wisiał na nim kożuszek, w którym często biegał po salach. Sięgnąłem po jego dłoń, delikatnie uniosłem. Była chłodniejsza, zakryłem ją moimi dłońmi, ogrzewałem. Miał chudą, drobną łapkę, z wystającymi kostkami. W grzbiet dłoni wbito igłę, podpięto pnącza kroplówek. Kiedy ściskałem jego sine palce robiłem to z delikatnością, nie chciałem sprawić mu bólu. Był bladziutki, wyglądał bardzo słabo, krucho. Był po operacji. Kiedy otworzył podkrążone, sine oczy i spojrzał na mnie rozszerzonymi źrenicami nie odwróciłem wzroku, nie uciekłem od bolesnej prawdy. Widziałem, że się lękał, odrzucenia, braku akceptacji. Słyszał mój ostatni wykład o rasizmie. Każdy kto jest inny jest gorszy. Zachowywałem się jakby nic się nie stało, nie wydarzyło. Słabo się uśmiechnął. Miał sine usta. Ale stało się. Amputowano mu bezwładne ramię. Widziałem ból, cierpienie i smutek. Ale byłem taki jak zawsze. Czułem jego wdzięczność za to. Nie użalałem się, to nie był na to czas. Potrzebował wsparcia i poczucia pewności, że nic się między nami nie zmienia. Współczucie zeszło na drugi plan. Bał się, że go opuszczę, kiedy zobaczę, w jakim jest stanie. Nie mogłem jednak pominąć tego tematu, puścić go w niepamięć. Potrzebowaliśmy tego dla wspólnego spokoju.
- Twoja ręka. - zacząłem, jakiś czas po jego operacji, kiedy już na wózku zabierałem go do dzieciaków. Czułem jego podenerwowanie. - Jej brak niczego nie zmienia, mały.
Wiedziałem, że dopiero wtedy poczuł ulgę. Widziałem, jak się rozluźnia, jak nieśmiało uśmiecha, kiedy gromadka dzieciaków dopadła go i przytuliła. Jakby nic się nie stało.
Przychodziłem do niego przez parę miesięcy. W ciągu kolejnego jednak stracił kolejną kończynę. Tym razem padło na lewą nogę. Pierw stracił stopę i łydkę, do poziomu kolana. Potem jednak amputowano także udo, cały kikut. Musiał dużo leżeć, stał się ospały, więcej czasu spał niż mówił, a gdy się budził nie miał apetytu ani ochoty na rozmowę. Atmosfera, powietrze było ciężkie, przygnębiające. Czułem to, kiedy wchodziłem na jego oddział. Z dnia na dzień było coraz gorzej.
Wiedziałem, domyśliłem się, dlaczego. Mały wierzył, że szpital jest tylko przejściem. Nie miał rodziny. Nikt do niego nie przychodził. Pielęgniarki i dyrektor oddziału byli dla niego rodziną, mamusiami, tatusiem. Każde dziecko na tym oddziale, w tych dużych salach, było dla niego rodziną, bratem, siostrzyczką. Zastępował nimi swój brak rodziny. Był samotny, pomimo tego tłumu. Nikt, nawet krępa pielęgniarka, nie mogli zastąpić mu prawdziwej rodziny. Trafił do szpitala, gdzie miał zostać wyleczony i zdrowy wrócić do domu dziecka. Mieć mamusię i tatusia. Szpital miał być tylko przejściem. Był tu już parę dobrych lat, personel go kochał i starał się pomagać jak tylko mogli. Wspólne wyjścia, kupowanie mu zabawek, które walały się po całej jego sali, baloników, torb słodyczy. Starali się, zaś on się odwdzięczał w najniewinniejszej postaci, jak tylko potrafił. Ale okres przemijania, szpital, nie kończył się.
Aż kiedy wychodziłem wieczorem zatrzymała mnie jego mamuśka. Pielęgniarka o miodowych oczach, czekoladowych włosach i rumianych ustach. Spodziewałem się, gdzieś wgłąb, takich słów. Nie wiem dlaczego. Nie wiem skąd miałem w sobie siły, aby się opanować. Byłem spokojny. Wręcz chłodny i obojętny. Ale spokojny. Nie szalałem. Trzymałem emocje na wodzy. Nie załamałem się. Mojemu malcowi, nie, naszemu zostało niewiele czasu. Pozwolono mi zostać w szpitalu, nocować, jak jeszcze nigdy. Dano mi łóżko w jego sali, to był wyjątkowy przypadek. Dla wyjątkowego pacjenta. Patrzyłem na jego słabe, wychudzone ciało. Przez długie godziny trawiła go gorączka, choroba nam go odbierała i nieważne, jakbym się zachowywałbym, tylko mogłem udawać, że jest okej, że nic się nie dzieje. A nie było, działo się.

- J-ja nie m-am d-dom-u. - wyszeptał cicho, nawet jak na szept. Dostrzegłem zaszklenie jego oczu, łzy. Odwrócił łebek w bok, jakby bał się spojrzeć mi w oczy. Mówił prawdę, z głębi serca. Być może wiedział. Dlatego zdecydował się mi powiedzieć. Jego największy strach.
- Nie m-am... oj-c-czyz-ny... Mamy, ta-ty... - szeptał, jego kruche ciało zaczęło drżeć. Musiałem go jakoś wesprzeć, pocieszyć. Nie wiedziałem jak zacząć. To był odruch.
- Hej, ciii. - ścisnąłem mocniej jego dłoń, przypomniałem, że nadal jestem, trzymam. - Oczywiście, że masz dom. Baka!
Drgnął, pomimo płaczu w uroczy sposób, zdezorientowany, zaskoczony. Nie tego się spodziewał. Łzy spływały po ostrych kościach policzkowych opiętych bladą, cieniutką jak pergamin skórą. Stracił swoje rumieńce, które nadawały jego twarzy zdrowego wyglądu. Delikatnie starłem wilgoć z jego policzków opuszkami, uśmiechnąłem się słabo, łagodnie. Ciężko było mi czuć; czułem się bardziej obojętny, niż spokojny. Zacząłem mówić, wciąż tym łagodnym tonem, ciszej niż zwykle. To były słowa tylko dla niego.
- Pielęgniarki to Twoje mamusie, zapomniałeś? O kożuszku, który Ci kupiły? Długo na niego zbierały. A o cukierkach, pluszakach, balonikach, łakociach, którymi się dzieliłeś? A kolorowa kołderka? Ordynator oddziału to Twój tatuś. Zapomniałeś o jego zmartwionej twarzy, o wszystkim, co dla Ciebie robił? Jak brał Cię na kolana, tarmosił włosy? Jak niespokojnie krążył po korytarzu kiedy źle się czułeś? To dorosły. Oni nie ukazują swoich uczuć tak otwarcie jak dzieci, Ty, jak ja. Kryją je, jakby byli nieśmiali, niepewni, jakby bali się je pokazać. O, tu.
Sięgnąłem drugą dłonią do jego klatki piersiowej, położyłem na mostku, na sercu. Czułem jak trzepocze, niczym u ptaka uwięzionego w sidłach. Czułem, jak słabnie.
- A braciszkowie? Pomogłeś im wyzdrowieć, wspierałeś, dzieliłeś się, sam nie miałeś zbyt wiele. Kochali Cię, byłeś im prawdziwym bratem. Pomyśl tylko, ile siostrzyczek się w Tobie podkochiwało. Dziewczyny są nieśmiałe, kryją uczucia, jak dorośli. Mówiłem Ci o tym, no nie?
Jego mięśnie się zaciskały, ciało napinało, gromadziło energię, kuliło się, zwijało, coraz mocniej drżało, jak przed wybuchem, a gdy ten nastąpił nie obchodziło mnie, czy mogę. Ułożyłem dłonie na jego plecach, podniosłem do siadu, złapałem jedną dłonią za udo, wciągnąłem sobie na kolana. Czułem przez cienką, gładką koszulę szpitalną ostrość jego łopatek, przez rozcięcie materiału dojrzałem wystające żebra, zapadły brzuch, sterczące obojczyki. Nogę miał chudą jak patyk. Był lekki jakby nic nie ważył, jakby miał puste kości. Jak ptak. To nie był płacz; nie był to szloch; ryczał, jakby popadł w histerię, krztusił się łzami, słabo zaciskając palce na moim ubraniu. Wtulił się także, sam z siebie, szukając we mnie wsparcia. Delikatnie przycisnąłem usta do jego czoła.
- Nie płacz, cii.
Głaskałem go po głowie, po ognistych, miękkich włosach. Garści rudych kosmyków zostawały mi w palcach. Nie przeszkadzało mi to, nie brzydziło. To wszystko przez chorobę... Wiedziałem, że brak nogi, ręki, blizny i szwy, które przede mną krył, wypadające włosy były dla niego wstydem, w pewnym sensie słabością. Nie straszyło mnie to, akceptowałem go takim jakim był, a wciąż pamiętałem go jako zdrowszego dzieciaczka, który biegał pomiędzy łóżkami chorych maluchów i dodawał im otuchy. Brakowało mi jednak jego delikatnego, świeżego zapachu. Pachniał surowością, szpitalem, chemią. Śmiercią. Wyczuwałem strach. Tylko cieniutka koszula szpitalna dzieliła nas dzieliła. A właśnie - także jego kożuszek był nie na miejscu. Smętnie wisiał na oparciu krzesła.
- Boję się. - wykrztusił, zalewając się na nowo łzami, krztusząc, mocno drżąc; chwyciłem go mocniej, głaskałem go delikatnie, chciałem choć ukoić jego ciało, oderwać od trzęsienia się, jakby miał drgawki. Męczył się, widziałem to, ten płacz był histerią, rozpaczą, wykańczającą jego organizm; co jakiś czas jego gardło zaciskało się i nieświadomie stękał.
- Nie ma czego. - wymruczałem, przytulając go mocno, wciąż z troską. Uważałem na rurki kroplówek i obolałe, kruche ciało. Był cały w siniakach, krwiakach. Miał wiele ran, wiedziałem, jak długie leżenie i bezruch daje w kość. Wtedy to on właśnie mi pomógł. Starałem się mu pomóc; codziennie masowałem jego ciało, starałem się delikatnie ruszać. Wciąż miewał skurcze mięśni i sztywność, pomimo moich starań. Nie chciałem sprawić mu więcej bólu. Wiedziałem, że nie mogą podać mu już więcej morfiny, większa dawka by go zabiła. Wtedy sądziłem, że nie mam prawa o tym myśleć. O przyciśnięciu przycisku, podania mu większej dawki. Zabić go szybciej, ukończyć jego męki. Karałem siebie za samą myśl o tym.
- Twoja ojczyzna Cię nie zapomni. A Ty o niej zapomniałeś. Baka.
- N-nie m-am...
- Masz! - przerwałem mu, znów zaskoczyłem, złapałem za kościste ramiona, z uwagą na to prawe, co także go zaskoczyło, a jednocześnie jakby przestraszyło - słyszał o moich bójkach, być może obawiał się, że i jego skrzywdzę. Był to pewien dowód nieufności, co mnie zabolało, jednak nie tak mocno jak się spodziewałem. Bo i on nie spodziewał się po mnie takiej gwałtowności, pewności siebie. Nieświadomie podniosłem wtedy głos, przerywając jego cichutki szept. Byłem nad nim. Wiedział o tym, przyzwyczaił się do tego, choć starałem się być z nim na równym poziomie. Starałem się. Spojrzałem w zapłakane oczy. Wciąż były piękne - harmonia lazuru i zieleni. Podobały mi się. Nigdy takich nie widziałem. Miał przekrwione białka, rozszerzone źrenice i to w ich czerni dostrzegłem strach, zmęczenie. Był przerażony, jak małe dziecko. To nie mój czyn go przeraził; nie tak. Wiedziałem, czego się boi. Wiedział. Przygryzłem wargę. On jest małym dzieckiem. Był młody, o wiele młodszy ode mnie. Próbowałem w nim dostrzec coś więcej niż tylko dziecko. Ale zapomniałem o tym, jak bardzo okrojony jest jego świat. Jak bardzo samotny. Był tylko dzieckiem. To niesprawiedliwe... Chciałbym leżeć, cierpieć, tracić ciało za niego. Nie brzydziłem się go, nie zostawiłem, nie mogąc patrzeć na jego cierpienie. Cierpiałem, bo nie mogłem mu pomóc. Znów mówiłem. Jeszcze ciszej, słabiej. Tym razem z uczuciem, z głębi serca. Nie mogłem mówić dużo. To była tylko garstka słów; ale nie zwykłych słów. Nigdy nie byłem dobry w mówieniu.
- To jest Twój dom, Twoi ludzie, Twoja rodzina. Twoja pamięć. Nigdy o Tobie nie zapomnimy. Ojczyzna nie zapomina swych bohaterów. Mówiłem Ci o tym, opowiadałem każdego wieczoru. Jesteś naszym bohaterem, mały. Kochamy Cię.
Poczułem zmianę, jakby ciężar, nacisk uciekł z powietrza. Zniknęła sztywność, drżenie szlochu, płacz z rozpaczy i strachu zmienił się w ulgę. Dopiero wtedy pojąłem, co uczyniłem. Zmieniłem go, jego spojrzenie na świat. Był tylko dzieckiem. Naiwnie wierzył, że szpital jest tylko miejscem przejścia. Nawet gdy stracił rękę nie przestał wierzyć, iż stąd wyjdzie. Nawet gdy stracił nogę wierzył. Wątpił, desperacko trzymał się resztki nadziei. Inni pacjenci wychodzili, wyleczeni, zdrowi. Widział to, obserwował, jak codziennie ktoś przychodzi i odchodzi. A on trwał. Trwał i czekał na swoją kolej. Dopiero teraz ja, ja!, zniszczyłem resztki tej nadziei, uzmysłowiłem mu, że tu jest jego dom. Nie ma przejścia. Nigdzie nie odejdzie, nie wyjdzie. Nie wyzdrowieje. Przygryzłem wnętrze policzka. Byłem na siebie zły. Chciałem dobrze. Zrobiłem dobrze. Powiedziałem mu prawdę, pokazałem mu ją. Choć była bolesna. Otuliłem go ramionami, wtuliłem w siebie, jego zniszczone chorobą ciało, kołysałem. Nie powstrzymywałem go już od płaczu, delikatnie głaskałem po plecach, licząc kręgi wystającego kręgosłupa. Potrzebował się wypłakać, uspokoić. Nigdy nie płakał. Być może dusił to w sobie, chciał być silny. Kołysałem go, aż zaczęły sztywnieć mi palce. Bolały mnie nadgarstki. Położyłem go wtedy, ułożyłem sobie w ramionach. Milczałem przez ten cały czas. Cisza, spokój. Przestał płakać, zapadł w niespokojny sen. Siedziałem z nim... Nie wiem... Każdy płytki, cichutki oddech był dla mnie godziną. Obserwowałem jak porusza się jego klatka piersiowa, ukradkiem zsunąłem materiał koszuli, patrzyłem na wystające żebra. Narastał we mnie strach, absurdalny, lecz wciąż istniał, jakoby jego skóra miała popękać, kości wyjść na wierzch. Przymknąłem oczy, mocniej chwyciłem go ramieniem, by móc drugim, dłonią, masować jego ciało. W wielu miejscach miał siniaki i krwiaki, choć o nic się nie uderzył. Gryzłem swoje wargi, aż poczułem metaliczny posmak krwi. Bałem się momentu, gdy mój spokój i opanowanie odejdą, gdy zostanę sam z swoim lękiem i stratą, bólem. Nigdy nie powiedziałem mu prawdy. Miałem przeczucie, że nie powiem. Był nieprzytomny i nic nie zapowiadało wybudzenia. Przesiedziałem ich wiele, aż na jego policzkach wykwitły rumieńce, od gorączki trawiącej jego słabe ciało. Kiedy dostał dreszczy poruszyłem się pierwszy raz od dłuższego czasu, sięgnąłem do przycisku, znajdującego się przy każdym łóżku pacjenta. Wezwałem tym samym pielęgniarkę, jego mamuśkę. Wziąłem także kożuszek i otuliłem nim go. Siedziałem trzymając go, kiedy pielęgniarka podawała mu większą dawkę leku na zbicie gorączki. Obydwoje wiedzieliśmy i nawet, kiedy rumieńce zbladły, a tym samym gorączka opadła nasza nadzieja nie powstała na nowo. Trzy godziny później przestał oddychać. Trzy minuty po piątej nad ranem stwierdzono zgon. Czułem, jakby moje płuca się zapadły, jakby moje wnętrzności skurczyły się, jakbym ja sam zmalał. Wszystko się ściskało, mój umysł, moje ciało. Panicznie chciałem pozostać spokojny i opanowany, jakby obojętny. Z jednej strony taki byłem. Nie wierzyłem, że nie żyjesz, mały. Nie mogłem w to uwierzyć. Uniosłem Twoją drobną, pokrytą krwiakami dłoń. Widziałem ranki, na które pielęgniarki nakleiły kolorowe plasterki. Specjalne, dla Ciebie. Tu miałeś wbite igły, tu podłączone były kroplówki. Nie mogłem mówić, gardło miałem ściśnięte. Pochyliłem się, ucałowałem drobne paluszki, po kolei, pojedynczo. Potem grzbiet dłoni, na koniec wnętrze. Była chłodna, wciąż gładka i miękka. Wyglądałeś jakbyś spał. Coś we mnie pękło. Płakaliśmy. Ja i Twoja mama. Ja... Chyba krzyczałem. Tak, krzyczałem. Darłem się. Nie było ważne, iż to jeszcze nie ranek, nie świt. Nie Twój świt. Wrzeszczałem, ściskając jedwabne, ogniste wstęgi w dłoniach. Tylko tyle mi Ciebie zostało, prócz pamięci. Twój lud nigdy Cię nie zapomni. Nie przestałem krzyczeć, kiedy Cię zabrali. Nie przestałem, gdy moje gardło przestało. Krzyczałem w milczeniu. Za nas. Za Ciebie. Za Twój dom. Za Twoją ojczyznę. Za naszą miłość.
Nie byłeś mi bratem.

Uhh. Wyszło krócej, niżbym chciał. Jest to I i II część mojej pracy na konkurs literacki. Oryginalnie temat konkursu jest na temat ojczyzny, chciałem jednak wpleść tutaj parę innych ważnych aspektów, takich jak rasizm czy choćby miłość osób tej samej płci. Chciałbym podziękować Abbey za podpieranie mnie na duchu, choć same prace wyszły marnie. ;) Za parę godzin być może dodam ostatnią część, już nie z tego samego nurtu, opowiadającą o... Sami przeczytacie!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Abbey
Dorosły


Dołączył: 25 Sty 2012
Posty: 1194
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: ta łza w twoim oku?
Płeć: Samica

PostWysłany: Pon 20:51, 03 Mar 2014 Temat postu:

No, będę gryźć. Trochę.
Że opowiadanie mi smakowało - melduję. Zjadłam. Nie kleiło się do zębów ani nic w ten deseń, smakowało jak jabłuszko, teraz się trawi. Treść jest przyjemna, dobra, jestem na TAK. Uprzedzeń do narodowości nie będę wyciągać, bo to raczej nie tu.
Małe zarzuty mam do zapisu.
Eins.
Cytat:
Nie pozwolę, aby pierwszy lepszy łajdak będzie nas obrażał.

Krzywa nutka, taka mała. Zaburzone zdanie. Taka mądrala ze mnie, jak sama zdania czasem buduję, że fiu-fiu. :'3
Zwei. Twoja, Cię, Ciebie, wszystkie takie - w opowiadaniach z małej. (Jeśli się nie mylę. c:)
Drei.
Cytat:
- Rasistowski gnojek. - wycharczałem, z trudem.


Cytat:
- To nie jest Twój pierwszy raz. - druga pielęgniarka...


O, te dwa. W pierwszym przypadku kropka nie na miejscu. W drugim na miejscu. Po niej kropka. Reguła na to była mniej więcej taka, że jeśli treść wiąże się z wypowiedzią ("powiedziałem", "wycharczałem", "warknąłem"), kropki nie ma, dużej litery także.

Vier. Gdzieś mi umknął przecinek, bodaj przed którymś "niż". Na tym się nie znam za kakadu, ale chyba działa to na tej zasadzie, że jeśli owo "niż" jest przed czasownikiem, stawiamy przecinek, jeśli nie - to nie.
I przed jednym ze "skąd", ale też nie poświadczę, czy powinien być, żeby nie mieszać.

To już w ramach doszlifowania, nic dużego. Bo faktycznie większych zastrzeżeń nie mam. Plusik stawiam w dzienniku zasług, Ev. Zastrzegam sobie, że mam pięćdziesiąt procent szans na pomyłkę gdzieś powyżej. :)

EDIT:

Dobra, druga strona medalu. Pobawię się, spróbuję spłodzić opinię.
Czy dwaj bohaterowie mi się podobają? Aha.
Dlaczego? To jest dobre pytanie. Starszego z panów za myślenie, rozważanie, za wynikający z opowiadania sposób myślenia. Za wiarę, przekonania, bójki. Za to, że coś się w nim obudziło. Ach, niech to kakadu, nie mogę się wyrazić. Podoba mi się, jaki jest. Czyli... no, charakter w moich oczach wypada pozytywnie. I jest taki, jakiego potrzebuje opowiadanie.
Co widzę w drugim? Och, to już dla mnie samej jasne. Niczego nie kocham bardziej, niż wspomagania ludzi, gdy samemu nie ma się tylko z górki. Tym mnie sobie zaskarbiłeś.
Wątek ze szpitalem... no, to jest pole do manewru. Do budowania historii. Dobry pomysł. Przemyślenia szpitalne. Nowe spojrzenie. Nowa perspektywa. Strata. Ja to kupuję.
Naprawdę nie umiem się wysłowić. Składowe mi się podobają, nic nowego nie wnoszę, ale... ech, znajcie moje zdolności wyrażania zdania. No, znajcie...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Abbey dnia Pon 21:12, 03 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Evan
Dorosły


Dołączył: 08 Gru 2013
Posty: 706
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Samiec

PostWysłany: Pon 21:51, 03 Mar 2014 Temat postu:

Fakt, w tekstach są jeszcze błędy, ponieważ co jakiś czas, to idąc do toalety to leżąc i po prostu myśląc coś dopisuję, czasem nieskładnie, czasem zbyt się porywam i piszę szybko, źle odmieniam słowa, bo pędzę z tekstem, jakby kopciła mi się spódnica. ;) Teksty będę poprawiać, głównie jutro, dzisiaj chciałem zaznać opinii o fabule, co sądzicie o treści.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:
To forum jest zablokowane, nie możesz pisać dodawać ani zmieniać na nim czegokolwiekTen temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi Forum O wilkach Strona Główna -> Twórczość Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1


Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB Š 2001, 2005 phpBB Group
Theme bLock created by JR9 for stylerbb.net
Regulamin